poniedziałek, 9 lipca 2012

#7 Twórcy: Hans Bellmer


"Ciało podobne jest do zdania, które pragnie, abyśmy rozłożyli je na poszczególne wyrazy i przy pomocy kolejnych, mnożonych w nieskończoność anagramów odkryli na nowo jego prawdziwy sens"
Hans Bellmer, Mała anatomia obrazu

Plate from La Poupée, Hans Bellmer, 1936 [źródło: www.moma.org]


Hans Bellmer to dość nietuzinkowa postać zarówno ze względu na twórczość, jak i życie osobiste.
Pozwolę sobie w skrócie opisać jego biografię, ale prawdę mówiąc głównie chciałabym się podzielić jego twórczością i najbardziej mi zależy na tym, żeby to właśnie na niej zawiesił oko Wyimaginowany Czytelnik :)

Urodził się w 1902 roku, czyli na samym początku XX wieku. Tego wieku, który był jednym z najszybszych i pewnie najbardziej przełomowych, a możliwe również, że najbardziej okrutnych.

Urodził się w Katowicach i był Niemcem. Osobiście uważam to za dość ciekawe, że pochodził akurat z tego miasta - przejmującego swoją szarością po dziś dzień. Piękną i mrożącą krew w żyłach szarością.

Był zodiakalnymi Rybami, czyli według moich obserwacji (jeśli wierzyć w ogóle w coś takiego jak znaki Zodiaku...) - jednym z bardziej zamkniętych w sobie, wrażliwych znaków i mających w sobie coś tragicznego.

W dzieciństwie był wychowywany w strachu przed ojcem tyranem, inżynierem pracującym w kopalni. Ojciec, wyżywający się na rodzinie, w tym delikatnej matce, miał ogromny wpływ na rozwój małego Hansa, który wraz ze swoim bratem Fritzem uciekał do sekretnego ogrodu, wypełnionego zabawkami i pamiątkami, odwiedzanego przez młode dziewczęta. Tam Hans zaznał pierwszych rozkoszy cielesnych, których obraz przedstawił w swojej późniejszej twórczości.

The Doll, Hans Bellmer, 1935-37 [źródło: www.moma.org]


The Palace of King Ubu, Hans Bellmer, 1936 [źródło: www.moma.org]


Kiedy miał 21 lat, został wysłany przez ojca do Technische Hochschule w Berlinie. Po roku jednak opuścił studia, będąc bardziej zainteresowanym polityką i sztuką niż naukami inżynieryjnymi. Na studiach zaprzyjaźnił się z Georgem Groszem, który nauczył go rysunku oraz perspektywy. Zaczął w tym czasie projektować reklamy oraz projekty graficzne do dadaistycznej twórczości literackiej.


W 1933 nastąpił przełom w sztuce Bellmera. W tymże roku naziści doszli do władzy, a artysta zdecydował, że nie będzie tworzyć sztuki podlegającej narodowemu socjalizmowi. Wśród Nazistów znalazł się również ojciec Hansa, co miało zapewne nie lada wpływ na jego decyzję.


Rozpoczął swoją nową sztukę, powracając do wspomnień z dzieciństwa. Stworzył swoją pierwszą "Lalkę", czyli instalację wielkości dziecka, na którą składały się elementy lalki.W 1934 roku wykonał i opublikował dziesięć zdjęć przedstawiających instalację.


Doll, Hans Bellmer, 1936 [źródło: www.moma.org]

Plate from La Poupée, Hans Bellmer, 1936 [źródło: www.moma.org]


Bellmer szybko został zaliczony do tzw. sztuki zdegradowanej (Entartete Kunst). Jednak od 1934 roku zaczęła się jego przygoda z francuskimi surrealistami, z André Breton na czele. Surrealiści natychmiast zachwycili się twórczością Bellmera, ze względu na jej pożądliwy i rewolucyjny charakter. Ostatecznie artysta musiał uciekać z Berlina do Paryża w 1938 roku. Obok prac teoretycznych, Hans stworzył kilka wariantów Lalki.


Plate from La Poupée, Hans Bellmer, 1936 [źródło: www.moma.org]


Lalki Bellmera nawiązują zarówno do martyrologii w sztuce Renesansu, jak i do niemieckiego ekspresjonizmu. Wpisują się oprócz tego idealnie w sztukę surrealistyczną. Wśród samych surrealistów Bellmer jest wyjątkiem. Z jednej strony jego dzieła są z pogranicza snu i jawy, z drugiej - nie są to senne poematy Joana Miró ani anegdoty René Magritte'a. Bellmer jest ostrzejszy nawet od ekscentryka Dalego. Lalki Bellmera nie przedstawiają zwykłych snów. Są one bardziej dziecięcymi obrzydliwymi koszmarami przedstawionymi z punktu widzenia dorosłego mężczyzny. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że są pewnego rodzaju przepowiednią tego, co miało się zdarzyć od 1939 roku. Czyli od momentu, kiedy dzieci żyły w koszmarnym śnie dorosłych.


Po wojnie Bellmer zajął się ilustracjami do erotycznej literatury, m.in. Marquisa de Sade.W 1954 roku spotkał Unicę Zürn, poetkę i rysowniczkę, która stała się jego życiową partnerką i modelką aż do czasu jej samobójczej śmierci w wyniku choroby na depresję i schizofrenię.
Sam Bellmer zmarł w 1975 roku na raka pęcherza.

Plate from La Poupée, Hans Bellmer, 1936 [źródło: www.moma.org]

Plate from La Poupée, Hans Bellmer, 1936 [źródło: www.moma.org]

The Machine-Gunneress in a State of Grace, Hans Bellmer, 1937 [źródło: www.moma.org]








niedziela, 8 lipca 2012

#6 Archiwum: recenzje

Barbara Zbrożyna. Figury nasłonecznione 29 marca - 18 maja 2008 Zachęta Narodowa Galeria Sztuki

Dnia 17 maja 2008 wybrałam się na wystawę Dokumentalistki – polskie fotografki XX wieku w Zachęcie. Chciałam zdążyć przed falą „miłośników sztuki”, którzy w Noc Muzeów nagle przypominają sobie o istnieniu galerii i muzeów. Wystawa nie dość, że wspaniale rozreklamowana, została mi również polecona przez kilka ponoć znających się na rzeczy osób. Mimo wnikliwej obserwacji fotografii pań, nie byłam nią zachwycona wbrew reklamom i opinii polecających. Przyznaję, że zostało mi w głowie kilka fotografii i nazwisk, które warto, moim zdaniem, zapamiętać (szczególnie fotografie Zofii Rydet), jednak nie czułam w wystawie „duszy”, która według mnie powinna jej towarzyszyć. Po kilkugodzinnym spacerze między zdjęciami o różnorodnej tematyce, pożegnałam się z paniami dokumentalistkami, aby być mile zaskoczoną i dotrzeć do pomieszczenia buchającego mi w twarz falą gorąca.





Weszłam do ciemnej sali, w której czułam ciężki zapach mokrego cementu. Gdzieś daleko widziałam światło padające na trzy wątłe figury zdające się lewitować. Przypominały prymitywne idole lub jednonożne mumie ze zwisającą skórą. Podchodząc do nich nie znalazłam się w świetle, które na nie padało. Wydawało się być zarezerwowane tylko dla nich. Były to Figury żałobne I, II, III. Odczytawszy tę informację, rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam przedstawienia wyżartych sarkofagów, epitafium o miedniczym kształcie, węglowe abstrakcje na ścianach i inne tajemnicze kształty oświetlone własnymi, wręcz prywatnymi snopami światła. Poczułam się tak, jakbym się znalazła w jakiejś świątyni umarłych, gdzie jedynym słusznym dźwiękiem była cisza. Przyznam się, że później czytając co nieco na temat tej wystawy, dowiedziałam się, że towarzyszyła jej muzyka Krzysztofa Knittla. Osobiście nie pamiętam żadnej konkretnej muzyki, którą można by zanucić. Pamiętam ciężką ciszę. Ale prawdopodobnie to właśnie dobór muzyki spowodował tę aurę duszności. Jeśli wsłucham się dokładnie we własną pamięć, przypominam sobie jedynie dudniące gdzieś w oddali dźwięki jakby z innego świata. Podróżując zatem dalej, szłam niemalże na palcach by nie zbudzić śpiących u moich stóp małych białych i brązowych figurek leżących na jasnej planszy na środku sali. Były to maleńkie przedstawienia kobiet śpiących na brzuchu, na plecach, na boku. Tytuł brzmiał Życie jest snem, jednak patrząc na te istotki, miałam wrażenie, że nie śle on wbrew pozorom optymistycznego przesłania. Kobiety w swoim śnie były samotne, każda oddalona od innych, w niewygodnej pozycji z podkurczonymi nogami. Były ułożone na środku pomieszczenia, aby można było oglądać ich inercję, podczas gdy inne rzeźby ukrywały się gdzieś w ciemnych kątach. W końcu i ja trafiłam do jednego z nich, aby stanąć przed epitafiami i sarkofagami. Każde z nich miało w sobie dziwną siłę organiczną (szczególnie Epitafium dla Buddy przypominające kości miednicy), a zarazem sprawiało wrażenie pochodzenia ze złomowiska – cmentarzyska niepotrzebnych rzeczy.





Gdy wychodziłam z owej sali, miałam uczucie opuszczania krypty, tym bardziej, że w kolejnym pomieszczeniu czekało na mnie gigantyczne słońce, od którego biła aura ciepła i życia, podkreślonego czerwonymi ścianami. Tu spotkałam Króla i królową – figury z brązu znów przypominające prymitywne idole. Nie niosły one jednak zadumy jak poprzednie rzeźby, miały w sobie dostojeństwo i życie podkreślone połączeniem ciał (ramieniem Króla czy Królowej?). Obok nich stał niepozorny Pomnik Ptaka do ptaka w żaden sposób niepodobny. W końcu doszłam do białej rzeźby Macierzyństwo i zdałam sobie sprawę, jak bardzo przemyślaną jest ta wystawa. W poprzedniej sali czułam nastrój spokojnej, naturalnej, aczkolwiek samotnej śmierci. Tu natomiast pokazano mi gorąco i pełnię życia, gdzie matka unosi swoje dziecko i wydaje się krzyczeć „Spójrzcie, nowe życie!”.





W ostatnim maleńkim pomieszczeniu można było obejrzeć film z rozmową z Barbarą Zbrożyną, lecz prawdę mówiąc, nie pasował mi do konwencji całej wystawy, która wciągnęła mnie w jakiś odległy świat prymitywnej sztuki, cielesności i bytu człowieka nieznającego jeszcze długo technologii. Wydaje mi się, że krótkie informacje pod dziełami i notka na temat działalności autorki wystarczały odbiorcy. A jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej na jej temat i obejrzeć z nią rozmowę, powinien mieć możliwość kupienia filmu na DVD. Może to jednak tylko moje przewrażliwienie, gdzie tego typu sztuka nijak nie łączy się z telewizją.

Gdy wychodziłam z wystawy, obejrzałam się jeszcze raz za siebie i przez mroki pierwszego pomieszczenia zobaczyłam w oddali rzeźbę Macierzyństwo. Była to bardzo ciekawa perspektywa pełna nadziei. Pozwolę sobie zatrzymać się przy tym widoku, gdyż rzeźba ta wydaje mi się pewnym apogeum wystawy. Poza tym ukazuje świadomość artystyczną autorki i jest potwierdzeniem, że wykształceni artyści XX wieku (jaką była Barbara Zbrożyna) byli w stanie tworzyć nie tylko abstrakcyjne dzieła. Oprócz tego ustawienie tej rzeźby tak, aby była widoczna z punktu pomieszczenia cmentarnego niosąc ze sobą podsumowanie ludzkiego losu, jest świadectwem świadomości kuratora wystawy (Anna Maria Leśniewska, autorka książki Barbara Zbrożyna. Rzeźba) na temat twórczości autorki, co nie zawsze jest oczywiste. Rzeźba ta przypomina dzieła Henry’ego Moore’a, a co za tym idzie – aranżuje przestrzeń, zabiera fragment powietrza. Zresztą nie tylko to dzieło zdaje się prowadzić dyskurs z Moore’em. Król i królowa z 1961 roku niemalże wychodzą od rzeźby moore’owskiej z 1952 roku o tym samym tytule, tak samo Rzeka z 1955 – od Leżącej figury znajdującej się w Cambridge. Mnie osobiście Macierzyństwo Zbrożyny przypomina rzeźbę Jean Arpa Demeter, chociaż jest od niej wcześniejsze o trzy lata. Barbara Zbrożyna była studentką m.in. prof. Xawerego Dunikowskiego i często pisze się o wystawie w Zachęcie jako o zmierzeniu się z tradycją rzeźby, ukształtowanej w jego pracowni. Chociaż formalnie, moim zdaniem, rzeźby artystki odbiegają od dzieł Dunikowskiego, niosą jednak podobne treści co wczesne dzieła tego artysty zawarte w czystej, minimalnej formie. Mam na myśli głównie rzeźbę Tchnienie z 1903 roku, gdzie wielka postać z czułością całuje maleństwo spoczywające na jej ramieniu. Ten sam kontrast formy i treści można znaleźć w dziełach Zbrożyny.

Nadrzędną zasadą pracy twórczej Zbrożyny było widzenie rzeczywistości poprzez istnienie człowieka, a co za tym idzie wychwytywanie najważniejszych aspektów ludzkiej egzystencji, wskazywanie wartości i dążenie do przekazania ich jako wzoru godnego życia.

W ten sposób wprowadza nas Galeria w twórczość artystki. Choć przeczytałam tę informację na końcu mojej wędrówki, jestem w stanie się z nią w zupełności zgodzić. Właściwie, tę myśl można zrozumieć bezbłędnie w trakcie wystawy, ponieważ dzieła Zbrożyny, a także aranżacja wystawy bronią się same. Chociaż Barbara Zbrożyna była aktywną artystką, działaczką opozycyjną, współtwórczynią Grupy 55, nie odniosła światowego sukcesu, a jej nazwisko już rzadko się pamięta – tym bardziej wartościową była wystawa Figury nasłonecznione w warszawskiej Zachęcie.

(UWAGA! Zdjęcia nie są mojego autorstwa. Były pomocą dydaktyczną w napisaniu pracy, znalezione w necie. Jeśli ktoś zna autorów, proszę o kontakt. Recenzja powstała na zaliczenie

Fotografie książki znalazłam tutaj: http://www.studioflow.pl/portfolio/wystawa-zbrozyna/)





#5 Archiwum: recenzje

Surogat ekspozycji – codzienność tragedii


„Wszystko razem niedorzeczne, straszno-śmieszne i jak najbardziej ludzkie”. Te słowa można znaleźć we wstępie Jakuba Banasiaka do bardzo interesującej wystawy Filipa Sadowskiego „Surogat”, odbywającej się w warszawskiej Galerii A. 


Na samym początku – dezorientacja. Na zwykłej ściennej półce ustawionych kilka egzemplarzy książki. Poza nimi w pomieszczeniu nie ma nic. W drugim odbywa się projekcja dwóch filmów, „Schron” i „Klatka”. 

Biorąc do ręki książkę Filipa Sadowskiego rzuca się w oczy jedno zdanie we wstępie Jakuba Banasiaka: „niewinne obrazy – i teksty – nie istnieją”. Artysta dokładnie to pokazuje w swojej pracy – w przemyconych w formie książki zdjęciach i obrazach, często na pozór zabawnych, w rzeczywistości pokazujących ciemną stronę ludzkiej natury. Niektóre z nich początkowo wywołują uśmiech na twarzy, jak choćby zdjęcie roześmianej kobiety z wielką skorupą żółwia na plecach. Jest to jednak uśmiech tragiczny, będący dowodem na to, że człowiek jest przyzwyczajony do okrucieństwa do tego stopnia, że rzadko kiedy się nad nim zastanawia. Dopiero zderzenie pozornie niewinnych obrazów z wyklutymi sztucznie kurczakami, z bronią, z martwym ptactwem, z psem z ładunkiem wybuchowym, wywołuje gorzki uśmiech. A może (oby!) zadumę? 

Autor pokazuje, w zupełnie inny niż jesteśmy przyzwyczajeni sposób, temat Zagłady. Nie była ona wyjątkiem w dziejach ludzkości – panuje od zawsze i jest na porządku dziennym. Jest ona wytłumaczona przez postęp, który powoduje kolejne Zagłady. 
„Codziennie zwyczajna” jest również forma wystawy – książka, którą można kupić. Odświętność słowa „wystawa” traci na znaczeniu – książka może znaleźć się tak samo zwyczajnie w naszym życiu jak znajduje się przekazywany w niej sens. 

Filmy? Można je obejrzeć na YouTube – wszystko na porządku dziennym naszego postępowego świata. Sadowski sprawia, że pojęcie Zagłady trafia do nas 
z płaszczyzny, którą uważaliśmy za bezpieczną. 

Katarzyna Zadworny 

Filip Sadowski 
Surogat 
Galeria A 
ul. Bagatela 10 lok. 15A 
(klatka D, domofon 22) 
Warszawa 
do 28/11/2009



Recenzja opublikowana w portalu Independent.pl
http://independent.pl/n/9499

#4 Archiwum: recenzje

Zaduszkowa Opowieść

Zazwyczaj się udaje
Roztrwonić siły i zdrowie
Jedno, co pozostaje
To o tej drodze Opowieść
„Dance Macabre”, Jacek Kaczmarski, fragment

Cytat ten pochodzi z tekstu Jacka Kaczmarskiego, m.in. którego twórczość można było usłyszeć na wykonanych przez Grupę Teatralną „210” XX Zaduszkach Poetyckich „Przychodzimy, odchodzimy…”, które odbyły się w czwartek, 26 listopada 2009, w LXIII Liceum Ogólnokształcącym im. Lajosa Kossutha. Mimo że Zaduszki zawsze były szczególne, te można uznać za wyjątkowe. Był to bowiem już dwudziesty, jubileuszowy spektakl, oczywiście, w reżyserii Hanny Wiśniewskiej. Grupa Teatralna „210” to grupa uczniów z klas estetycznych, a tym razem także absolwentów.
Spektakl, będący również przypomnieniem dwudziestoletniej tradycji, składał się z wcześniej wykorzystanej twórczości. Można pokusić się o stwierdzenie, że był kwintesencją zaduszkowych lat. Miał on ciekawą, stworzoną przez Hannę Wiśniewską, odśrodkową konstrukcję, opartą przede wszystkim na tekstach-epitafiach z „Antologii Spoon River” Edgara Lee Mastersa. Na scenę weszli „umarli ze Spoon River”głośno wypowiadający się na temat swojego życia. Tego życia, które często nas rozczarowuje, rani, upokarza. Wypowiedziom bohaterów „Spoon River” towarzyszyły ironiczne „komentarze” Andrzeja Bursy. Zanim jednak dotarły do widza słowa zmarłych, spektakl rozpoczął się piosenką z Piwnicy pod Baranami „Przychodzimy, odchodzimy” oraz wspomnianym „Dance Macabre”. Piosenka oraz wypowiedziany tekst zaprosiły widza do wysłuchania opowieści. O czym? O życiu. Zanim jednak została opowiedziana, widz zetknął się z własnymi narzekaniami, gdzie Raj jest utopią („Sprawozdanie z Raju”), a Piekło codziennością („Dno Piekła”). Narzekania te zostały sparodiowane w utworze Jacka Kaczmarskiego „Zbiór zwierzęcych sentencji o III RP”. Jednak mimo narzekań na ten świat, nie chcemy być zapomniani, wolimy, aby świat umarł, kiedy i my umrzemy (Halina Poświatowska). W scenę „Spoon River” wprowadził nas „Korowód” Marka Grechuty. Kulminacją spektaklu było paradoksalne przejście ze strefy śmierci („Spoon River”) do strefy życia, czyli „Tunel” Jacka Kaczmarskiego, któremu zawtórowała piosenka „Niech żyje bal”. Chyba autor „Tunelu” najtrafniej ujął sens: tutaj wszystko, co piękne, wszystko, co straszliwe, bo żyje – przeżywane przez wszystko, co – żywe… . Zakończenie spektaklu to wiersz Bułata Okudżawy „Fotografie przyjaciół…”. Jest to ostrzeżenie dla tych, którzy wciąż są na tym świecie. To żyjących męczy myśl, że nie zdążyli na czas powiedzieć czegoś ważnego już umarłym.


Myślę, że spektakl był na bardzo wysokim poziomie, mimo dość trudnej tematyki. Wręcz pozwolę sobie stwierdzić, że były to jedne z lepszych „Zaduszek”, jakich mogłam doświadczyć. Na pewno natomiast mogę powiedzieć, że były wynikiem ciężkiej pracy, prób oraz zaangażowania pani reżyser i wykonawców.
W spektaklu wzięli udział uczniowie LXIII Liceum: Krzysztof Karpienko, 
Ludwik Kamiński, Michał Karwowski, Adam Maliszewski, Błażej Culepa, Judyta Paudyna, Małgorzata Wróbel, Martyna Książek oraz absolwenci: Agata Kucharska, Weronika Wojewoda, Karolina Kulikowska, Andrian Trzpil, Katarzyna Zadworny,
Grzegorz Pindelski, Malwina Wojtaś, Jędrzej Ochremiak, Karolina Szymańska.



Katarzyna Zadworny


Recenzja spektaklu wydrukowana w tygodniku „Pasmo”/numer 44/2009/
http://www.liceum63.edu.pl/index.php/wydarzenia/38-zaduszki-poetyckie-2009.html

#3 Archiwum: recenzje



9 kwietnia w Galerii Działań rozpoczęła się wystawa Jacka Bąkowskiego „Moja druga noga”. Z jednej strony zdaje się być wystawą bardzo osobistą samego artysty, z drugiej natomiast – jest to jeden z tych pokazów twórczości, który jest uniwersalny,
bo dotyczący każdego z nas.
Prace Jacka Bąkowskiego są bardzo różnorodne w formie. Jest to konsekwencją działania, w którym forma twórczości wynika ze skończonej, zamkniętej myśli filozofa. O ile w ogóle można mówić o skończonej myśli, gdyż prace Jacka Bąkowskiego to przede wszystkim dyskurs. Toczy się on, to oczywiste, w samym artyście, ale również jest skierowany do odbiorcy. Zatrzymując się przed pracami artysty, w wielu przypadkach pojawiał się na moich ustach uśmiech, ale często był to gorzki uśmiech. Bowiem prace Jacka Bąkowskiego trafiają do sumienia. Artysta nie bawi się w zgadywanki z odbiorcą, nazywa wszystko po imieniu, opatrując dodatkowo swoje prace komentarzem. I choć prace artysty są pewnego rodzaju rzuceniem rękawicy w kierunku odbiorcy, to komentarze w swojej formie są słowami inteligentnego, serdecznego i dobrze wychowanego człowieka. W ten sposób komentarz artysty „rozbraja” nas i zmusza do przyznania racji. Dwoma przykładami są prace „Równy kamieniowi” oraz „Ludzie kochani”. W pierwszej pracy zostały ustawione na słupkach kamienie, za którymi umieszczone zostały lustra. Kamienie mają reprezentować trzy ujęcia istoty, jaką jest człowiek. Warto tu zacytować komentarz samego autora: „ja – byt wśród bytów, równy kamieniowi; […] ja – jeden jedyny, ten, a nie inny; […] ja – poznający, centrum wszelkich doznań; […]”. Kamienie są umieszczone tak, aby za każdym razem odbiorca widział wszystkie trzy naraz. W związku z tym żadne z ujęć nie wywyższa się nad innym – każdy z nas jest wyjątkowy, równy oraz jest celem poznania jak i poznającym. Natomiast druga praca ukazuje zdjęcia ludzi, którymi powinniśmy się interesować i opiekować. Niepełnosprawni, kobiety w ciąży, młodzież, osoby starsze wyciągają w naszym kierunku dłonie, aby wręczyć nam mały podarunek. Swoją serdecznością prowokują nas do odwdzięczenia się tym samym.
Jednak prace Jacka Bąkowskiego to również zastanowienie się nad sensem życia człowieka oraz przypadkowości jego losu. „Linia mojego losu”, czyli praca, która towarzyszy artyście od lat (pierwsza jej prezentacja nastąpiła w 1998 roku w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski) jest symbolicznym wyznaczeniem drogi artysty przez przypadkowych odbiorców, którzy z 24 ponumerowanych parami kamieni wybierają dwa, aby zapisać je jako współrzędne, będące punktem dla wyznaczenia kolejnego odcinka. O ile jednak „Linia mojego losu” jest symbolicznym zapisem owej przypadkowości, o tyle „Uścisk dłoni” konkretyzuje przypadkowe uściski dłoni, które mogą się okazać powodem do ciążącej na życiu refleksji.
Artysta również prowokuje los. Szczególnym przykładem jest tu cykl zdjęć, na których widać samego autora, który widząc osobę fotografującą, dyskretnie „wprasza się” do kadru. W ten sposób, jak sam mówi, jest obecny w domach wielu ludzi.


Katarzyna Zadworny

Galeria Działań SMB „Imielin”
ul. Marco Polo 1
wystawa czynna do 30 kwietnia od poniedziałku do piątku w godz. 14.00-20.30

Recenzja została wydrukowana w tygodniu "Pasmo" (2010)
http://www.e-ursynow.pl/index.php?option=News&task=viewarticle&sid=1587

#2 Archiwum: recenzje



W Galerii Działań - Autonomia rysunkowej myśli



Samodzielny rysunek przez stulecia nie był uważany za dzieło sztuki, zazwyczaj był podporą malarstwa. Wystawa prac XIV Pracowni Rysunku poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych „Myśli Nieuczesane” w Galerii Działań ukazuje autonomię rysunkowej


myśli. Od 11 grudnia 2009 można w Galerii ujrzeć próbę zmierzenia się studentów pod kierunkiem prof. Jerzego Hejnowicza z problemem rysunku jako punktem wyjścia dla myśli.
Rysunek jest tą przedziwną techniką, która może wydawać się zupełnie inną, jak ukazały w swoich pracach Aurelia Nowak i Wioletta Fijewska. Pierwsza artystka pokazała, że rysunek może oddziaływać na odbiorcę w ten sam sposób, w jaki oddziałuje malarstwo. W przypadku pracy drugiej artystki nastąpiła odwrotna sytuacja – inne techniki udają rysunek. Odmienne przykłady to „Granice” Filipa Wierzbickiego - Nowaka, którego wycięte formy są rysunkiem oraz „Pod Lupą” Mariusza Grzemskiego.
„Zielnik kobiet” Marty Kotwicy już na samym początku wystawy pokazuje nam, że nie chodzi tylko o zagadnienie rysunku. Artyści przede wszystkim dążą do wyrażenia myśli. Myślą artystki jest refleksja nad człowiekiem, który sprowadzony tylko do funkcji fizjologicznych, okazuje się podobny roślinie. Funkcje człowieka zostały również całkowicie odwrócone w pracy Piotra Skowrońskiego „Świadectwo” – dzienniku zapisanym od końca życia. Tutaj pojawiają się dwie ważne kwestie towarzyszące całej wystawie – pojęcie czasu oraz rysunek, który jest słowem (znakiem, literą). Te dwa problemy zostały w pełni przedstawione w minimalistycznej pracy Ewy Kuleszy „Jasna strona czarnych myśli; Ciemna strona białych myśli” ze spokojnie zawieszonym nad nimi czasem w formie małego zegarka. Pojęcie czasu, a zatem czasu aktu twórczego, czasu odbioru dzieła, a przede wszystkim czasu ludzkiej egzystencji i więcej – czasu ludzkiej myśli – najpiękniej oddała w swojej pracy Natalia Wiśniewska. W jej zegarach zawarte jest wszystko, co świadczy o byciu człowiekiem – emocje, uczucia i myśli. Wszystko jednak jest czasem, z którym trzeba się pogodzić. Gdy wybija godzina emocji, okazuje się, że i ona przemija, a po niej przychodzą kolejne.
Kwestia zastąpienia rysunku – linii – słowem, które mówi o dziele, ma miejsce w pracach Marty Witajewskiej „Pars prototo” oraz Sławomira Nitschke „Wirus”. Są to prace paradoksalne, gdyż z jednej strony słowa zastąpiły linię-ramę, z drugiej – wizualnie tworzą one ową ramę, spinającą swoim sensem dzieło. Sens ten wciąż dotyczy człowieka, jego bytu i zagubienia (w linii czasu?). Zagubienie człowieka możemy również ujrzeć w „Przepisach” Agnieszki Kotowskiej oraz absurdalnym „Koglu-moglu” Filipa Wierzbickiego-Nowaka. To zagubienie człowieka w absurdalnych funkcjach i stwierdzeniach prowadzi do tego, że słowa przestają być ważne, jak w otwartej pustej księdze „Czarno-białe” Jerzego Hejnowicza.
Skoro „czarno na białym” napisane są absurdy, to może lepiej, żeby pozostała pustka? Paradoksalnie pustka jest myślą. Jeśli rysunek jest myślą, to pustka jest rysunkiem.


Katarzyna Zadworny


Galeria Działań SMB „Imielin”, ul. Marco Polo 1.
Wystawa czynna do 30 stycznia od poniedziałku do piątku w godz. 14.00-20.30.


Recenzja została wydrukowana w tygodniu "Pasmo" (2009)
http://www.e-ursynow.pl/index.php?option=News&task=viewarticle&sid=1484

wtorek, 19 czerwca 2012

#1

Jest bardzo trudno pisać o sztuce po dwóch latach. Wierzę jednak w to, że sztuka nie jedną z dziedzin życia, o której się zapomina. Sztuka jest w człowieku i jeśli zapali w nim choć malutki płomień, pozostaje w nim.




Barbara Majewska, Sztuka inna. Sztuka ta sama